– Ja wyjechałem na stałe, nie wiedząc i nie przypuszczając, że kiedykolwiek powrócę – mówi w rozmowie z „Poloniką” legenda polskiej piosenki, Stan Borys, który obecnie dzieli swoje życie między Polską i USA.
Emigracja jako pojęcie ma różne definicje. A jaka jest Stana Borysa?
– Jest wiele różnych definicji w zależności od tego, kto pisze ten wiersz czy tę sztukę. Moja emigracja nie zaczęła się rewolucyjnym opuszczeniem kraju, tak jak w przypadku poetów romantyków. Oni stworzyli dla mnie wzorzec buntu, co miało potem swój wyraz w powstaniach polskich, od listopadowego powstania począwszy. Ja uczyłem się mojego buntu z poezji i prozy Mickiewicza, Słowackiego czy Norwida. Ale moje lata przypadły na czas życia w Polsce powojennej i czas oporu wobec narzuconego nam komunizmu.
Spędził Pan pół życia poza Polską. Co wyróżnia nas jako Polaków emigrantów spośród 220 nacji zamieszkujących Stany Zjednoczone?
– Moim zdaniem jesteśmy rozdarci i zagubieni wobec ogromu ludzi i kraju, jakim jest Ameryka. Polacy to silni i ambitni ludzie, w krótkim czasie starają się dorównać, a nawet wyprzedzić inne nacje. I tak często się dzieje. Młodzież polska, która uczy się języka obcego, bardzo szybko przerasta miejscowych. Młodzi polscy studenci na uniwersytetach szybko dochodzą do sukcesów.
Nowy Pana singiel nosi tytuł „Samotność mego serca”. Czy chciał Pan wyśpiewać, co gra w duszy artysty na emigracji?
– Byłem przygnębiony rozkazami i narzucaniem mi mojego wizerunku jako piosenkarza i człowieka. Nie podobały się moja biblijna postać, moje włosy i moja broda, i w końcu słowa, teksty wyśpiewywanych piosenek, za które często byłem wykreślany z mediów czy z telewizji.
Ale jak może istnieć artysta, jeśli go nie ma w środkach masowego przekazu? Kiedy mieszkałem w Polsce, wyjeżdżałem na wiele międzynarodowych festiwali piosenki. Na niektórych zdobywałem trzecie, drugie, a nawet pierwsze miejsca. Tam na Zachodzie, będąc nikomu nieznany, byłem przyjmowany radośnie i z gratulacjami. Natomiast po powrocie do Polski dawano mi do zrozumienia, jakbym zrobił coś złego, coś nieładnego.
W moim repertuarze sięgam raczej do słów poetów romantycznych. Ale tym razem inny poeta zaproponował mi tekst, który brzmi jak mój osobisty życiorys. Słysząc muzykę kompozytora, z którym już parę lat pracuję, nie miałem wątpliwości, że to jest dla mnie i o mnie. W tej lekkiej na pozór sztuce też ważne jest, aby identyfikować się z tekstem. Dlatego moją ostatnią piosenką jest „Samotność mego serca”. I myślę, że każdy, kto znalazł się na podobnej scenie jak ja, pomiędzy Nowym Jorkiem a San Francisco, wzruszy się, słuchając jej.
Proszę nam przypomnieć pierwsze Pana kroki na obczyźnie, sukcesy i zmagania.
– Aby odnosić sukcesy, potrzebna jest kilkuletnia praca i cierpliwość. Moim filozoficznym guru jest Joseph Campbell, który w swej księdze Power of Myth mówi: „follow the bliss”. Jeśli nie otworzysz tych drzwi, przed którymi stoisz w strachu w obawie przed ich otwarciem, nie dojdziesz nigdzie – jeśli otworzysz, może znajdziesz swój skarb. Czyli idź, bo iść w nieznane było moim marzeniem od wczesnej młodości. Idź za swoim szczęściem, swoim marzeniem.
Tak się zaczynała moja droga w 1975 roku, kiedy napisałem moją ostatnią piosenkę przed wyjazdem do Ameryki – „Idę drogą nieznaną” – ale tej drogi nie wybierał mi nikt, nikt mi nic nie nakazywał. Wybrałem ją sam. Ja wyjechałem na stałe, nie wiedząc i nie przypuszczając, że kiedykolwiek powrócę. Zresztą po raz pierwszy przyjechałem na koncert, kiedy wiedziałem, że już mnie nikt nie zatrzyma. Bo posiadałem już paszport mojej drugiej ojczyzny. Moje pierwsze kroki? Jestem szczęśliwy i mam szczęście do ludzi. W trzy tygodnie po przyjeździe już miałem pracę, śpiewałem w nocnym klubie i tak było do końca przez 30 lat.
Jak żyć na emigracji, aby tęsknota za krajem nie była dominująca, aby móc spełniać swoje marzenia, plany zawodowe? Prosimy o receptę!
– Z tą receptą to nie takie proste. To jest droga recepta (śmiech). Życie w Ameryce nie jest takie proste i ulice nie są usłane dolarami. Trzeba być silnym, ja przez lata uczyłem się tej siły. Miałem szczęście do ludzi i do przyjaciół, muzyków czy ludzi teatru. Miałem nawet okazję grać w amerykańskim teatrze w sztuce Bertolta Brechta „The Goodwoman of Setzuan”. Ale również stworzyłem na uniwersytecie dwie sztuki oparte na poezji Cypriana Kamila Norwida. Tęsknota? Tak naprawdę na początku lat 80. miałem w radiu w Chicago swój program radiowy i całą rzeszę smutnych, stęsknionych za Polską słuchaczy. Moja recepta na tęsknotę była może za ostro sformułowana, ale prawdziwa. Tęsknisz za krajem, to wracaj natychmiast. Myśli mogą tak zdominować życie, że nie jesteś w stanie nic osiągnąć, bo myślami jesteś gdzie indziej, ciągle tam, skąd przyszedłeś. A więc zastanów się. Idź za swoim marzeniem.
Zaśpiewał Pan piosenkę, która przeszła do legendy polskiej piosenki. Darzy Pan sympatią „Jaskółkę uwięzioną”?
– Ta piosenka to przecież całe moje życie. Nie można oddzielić koncertu Stana Borysa od „Jaskółki uwięzionej” – należy tylko się cieszyć, że po prawie 47 latach jest ona aktualna i ciągle istnieje w moim sercu i w sercach słuchaczy.
Proszę nam przybliżyć Pana ostatnią twórczość, która koncentruje się na poezji i liryce. Czy dojrzały artysta może sobie pozwolić w dobie nijakości na ambitne utwory?
– W obecnych czasach raczej nie można sobie pozwolić. Ale dojrzały artysta jest uparty i też musi z czegoś żyć. Zwichrowanie i zejście ze swojej obranej drogi może zdarzyć się każdemu. Trzeba być wiernym samemu sobie. Obecnie istnienie w tak zwanym showbiznesie oparte jest głównie na kopiowaniu innych, na falsyfikacie, na seksie i bylejakości. Najgorsze jest to, że kopiując niektórzy wierzą w to, że mogą być lepsi od oryginału. I w Polsce też jest wszystko kopią czegoś, co już gdzieś zostało stworzone, a tu robi się kopie tych programów. Dlatego nie liczą się autorytety, tylko skandale i fatałaszki. Dlatego często zadaję pytanie młodym: kiedy zaczniesz być sobą? Śpiewa się głównie w innym języku. Nie wiem, czy rozumie się go tak dobrze. A polska piosenka jako taka nie istnieje. Za dużo naśladownictwa.
Jest Pan bardzo aktywnym artystą: koncerty w Stanach Zjednoczonych, festiwal w Opolu, festiwal filmowy w Gdyni, ostatnio Łódź z okazji 150. rocznicy urodzin Józefa Piłsudskiego. Wiek przechodzi obok Stana Borysa?
– Staram się nie pochylać nad cyfrą mojego wieku. Cieszę się, że w kraju i w Stanach jest publiczność, która przychodzi na moje koncerty. Przebywam tam przez pięć miesięcy w roku, a przez następne miesiące w Polsce. To przemieszczanie się od miasta do miasta to moje zbawienie. Ale oprócz tego, uciekając przed wszelkimi przypadłościami związanymi z wiekiem, staram się nie odczuwać bólu – jak można śpiewać z bólem? Toteż śpiewam, bo wtedy nie czuję bólu. Gram regularnie w tenisa i golfa. To cudowna medytacja nad sobą i swoim ciałem. Ćwiczę hart ducha i ciała co najmniej trzy razy w tygodniu na siłowni. I modlę się o siłę przetrwania w dobrym zdrowiu.
Czy polska publiczność na Pana koncertach w Stanach różni się od tej w Polsce?
– Uważam, że każda publiczność jest mi droga. Jak gaśnie światło na koncercie, nie widzi się publiczności, można czuć tylko drżenie i bicie ich serc, tę magiczną wibrację, która daje poczucie potrzeby bycia właśnie tutaj, na tej sali, z tą publicznością. Nie dzielę więc publiczności, czy tu, czy tam. A w Polsce publiczność też jest wspaniała.
Pana rady dla młodych polskich twórców żyjących na emigracji?
– Praca, praca i jeszcze raz praca. Potem skromność i upór w podążaniu swoją drogą i wiara w to, co się robi, nie naśladować, być sobą. A najważniejsze, to nie puszyć się niepotrzebnie i grać gwiazdę, zanim się zabłyśnie na horyzoncie.
Artykuł ukazał się w piśmie Polonika nr 264, styczeń/luty 2018 r.