Co wylansowała ulica Wiednia w okresie pandemii?

Najpierw było przerażenie, puste ulice, cisza i strach. Spacery po mieście cesarza stawały się odkryciem miasta i architektury, jakby wcześniej było to mało istotne, nie zauważone, miasto było przez turystów zadeptane, zakrzyczane. I nagle stoi ono w całej swojej doskonałości. Piękne.

Ten proces przeszedł zresztą każdy mieszczuch tego świata w swoim mieście. Wszystko do czego rozpieszczony, dosyć bogaty wiedeńczyk był przyzwyczajony – zniknęło. Wieczory w winiarniach, kolacje przy świecach i muzyce, popołudniowe kawy, wyjścia biurowe na „małe co nieco” w porze lunchu, modne śniadania w bistrach, disco, późne powroty do domu, przyjacielskie „gadu-gadu”?

Pustka.

A może chociaż mały wypad na wiosnę na Maderę, Majorkę czy Capri? Może jeszcze krótko na narty do Tyrolu?

Nigdzie!

Ale nagle stały się modne spacery w dzielnicy z psem, na rowerze, rozmowy telefoniczne: „Czy wiesz jak zmieniło się koło naszego domu parę ulic dalej?” Brakowało wyskoków do teatru, na wernisaże, całe miejskie życie zostało sparaliżowane. Brakowało mi wszystkiego i pomimo rodziny i przyjaciół czułam się osamotniona. Zaznaczam osamotniona, gdyż towarzyszami mego życia byli i są nie tylko ludzie, ale sztuka, teatr, muzea, muzyka i natura innych krajów. Tak czuła większość mego otoczenia. Miasto, tak piękne jak Wiedeń, straciło swoją atrakcyjność.

Nagle zrozumiałam, że atrakcyjność pięknych miast stwarzają nie tylko tubylcy i architektura ale turyści, którzy to piękno podziwiają, konsumują i jakby dzielą ze mną, wypełniając mnie dumą, że ja tutaj mieszkam.

Wiedeń zaczął tęsknić za masami i gwarem, stał się smutny i szary, chociaż też i piękny, majestatyczny w swoim odosobnieniu. Adwent w Wiedniu to istne wyzwanie dla miasta, jarmarki, punch, ciasteczka, występy uliczne, cały świat. Co pozostało z tego? – tylko piękne oświetlenia uliczne, czasem ktoś sprzedawał kawę „to go” i grzaniec.

Zastanawiałam się co przynosi życie w mieście w porównaniu z życiem gdzieś na tzw. prowincji. Mała była różnica, może ta przestrzeń była większa, może trudniejsza do objęcia w tej pustce. Tak leciały miesiące pandemii, ale nagle nastąpiło jakby obudzenie. Nastąpiły pierwsze poluzowania restrykcji, które pomogły psychicznie społeczeństwu w trudnych chwilach pandemii.

Ruszył handel, ale inaczej.

Ruszyła gastronomia, ale inaczej.

Otwarto muzea, ale bez kawy po.

Teatry i sale koncertowe cierpiały najbardziej, ale próby trwały i transmisje w różny sposób docierały do publiczności poprzez znany nam streaming. Matka potrzebą wynalazku, więc powstawały różne platformy emisyjne, które bardzo zarabiały. Brakowało nam wyjść gdzieś z domu, choćby na kawę. I tutaj Wiedeń wywiązał się z zadania pomocy mieszczuchowi – rewelacyjnie! W samym centrum miasta, w pasie tzw. Złotej Kwatery (Tuchlauben, Bognergasse), Kohlmarkt i Graben, gastronomowie wyszli na ulice tworząc ze Street food pewien Street Art.

Słynny Demel przy Kohlmarkt w swojej witrynie wystawowej urządził istny show pieczenia omletów cesarskich z polewą śliwkową. Dwóch kucharzy elegancko ubranych „grało spektakl” pt. „Kaiserschmarren”, a sposób prezentacji był wyborny. Poszarpany omlet na maśle ze śliwką sprzedawano w pięknych pudełkach z wizerunkiem pary cesarskiej, a była to ulubiona potrawa cesarza. Całe miesiące zimowe stały pod Demelem kolejki, a zapach grubego naleśnika posypanego cukrem waniliowym był zniewalający. Demel sprzedawał też własne pieczywo, bagietki, zmieniając zupełnie swoją formułę, może na czas dłuższy. Niedaleko delikatesy wiedeńskie datowane na rok 1618 „Czarny Wielbłąd” (Zum Schwarzen Kameel) sprzedają na ulicy kawę w eleganckim małym samochodzie, pieką francuskie naleśniki, smażą wiedeńskie kotlety, całość sprzedaży zaaranżowana estetycznie, niemal teatralnie. Parę kroków dalej słynny włoski Bar Campari zauroczył włoskim stylem, sałatkami, oliwkami, małymi flaszeczkami z Campari, Gingerino, suszonymi szynkami, Aperolem, a wszystko w otoczeniu małych drzew oliwnych, dekoracji z pomarańczy i cytryn.

Czyż może w takim otoczeniu brakować nam Capri czy Majorki? Nagle elegancki Wiedeńczyk pijący swoją Melange w filażance z Augarten, trochę sztywny, stał się swobodniejszy z kawą w kubku papierowym?

Czyżby nastąpiły pewne zmiany obyczajowe na dłużej? Zobaczymy. Jednym słowem Wiedeń uraczył tym mieszkańców, co oni lubią, potrawami z długą tradycją, które zostały trochę zapomniane, a gastronomia bardziej dla obcych niż swoich dostosowana. Warto dowcipnie zauważyć, że stołami do konsumpcji stały się dziedzińce kamienic, fontanny, pomniki, murki. Wszędzie tam gdzie powierzchnie były płaskie i można było na chwilę postawić naczynie z gorącym płynem czy potrawą.

I tak czar salonu dosięgnął bruku z całą akceptacją społeczeństwa.

Wypracowano też nowe formy graficzne kubków, miseczek, talerzyków z motywami Wiednia, zwracając uwagę na ekologię. W krótkim czasie gastronomia zmieniła swoje oblicze. Ulica stała się kawiarnią. Naturalnie starano się zachować bezpieczeństwo, konsumpcja miała się odbywać w pewnej odległości od lokalu (50 m), ale nastrój był pozytywny.

Co zmieniło się dla mnie w okresie pandemii, co zmieniło się dla Wiednia? Wszystko, ale miasto starało się łagodzić nastroje. Problemem będą z pewnością wyjazdy, wakacje, ale duża część podróżuje nadal, przecież nie zamknięto nam świata.

Może trochę.