Czy w naszym zabieganym świecie jest jeszcze czas na poezję? Na przykład na poezję laureatki Nagrody Nobla, Wisławy Szymborskiej, która należy do najczęściej tłumaczonych polskich autorów? Jej książki zostały przetłumaczone na 42 języki.
O poetce, poezji i czytelnictwie rozmawiamy z literaturoznawcą dr Pauliną Małochleb, sekretarzem Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej.
Zaczniemy od poetki i jej medialnego portretu. Cudna Pani, dama z papierosem i filiżanką kawy, osoba nieprzeciętna, która mówiąc o życiu i jego istotnych sprawach nie pomijała humorystycznego aspektu. Melancholijna, ale też zabawna, kochająca ludzi. Proszę ten portret uzupełnić, portret noblistki-człowieka.
– Michał Rusinek, którzy przez 15 lat był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, opisuje w swojej książce jej dość przewrotny charakter. Podkreśla, że była ludzi ciekawa, często jednak od nich stroniła, samotnie z wyboru spędzała wigilie i sylwestry. Że lubiła rozmawiać, ale nie znosiła wywiadów. Ciekawa świata, nie lubiła wyjeżdżać za granicę i nie zmieniło się to nawet po Noblu. Była skromna i łagodna, ale zarazem zamykała się w sobie. Nie lubiła obowiązków, które wiązały się z Nagrodą Nobla, nie ceniła popularności, nie miała ochoty bywać, nie lubiła tzw. small talk-u. Lubiła spotkania z czytelnikami, ale nie miała ambicji stać się człowiekiem-instytucją. Dużo pisze o tym Michał Rusinek, ale też dwie biografistki Szymborskiej – Anna Bikont i Joanna Szczęsna, które świetnie opowiadają o jej życiu. Z ulgą podobno odetchnęła, gdy w 1997 roku przyznano Nobla kolejnemu autorowi, czuła się bowiem zwolniona z pewnych obowiązków. Wydaje się więc, że Szymborska wolała być człowiekiem niż noblistką, a nagroda ta właśnie w jakiś sposób utrudniła jej życie.
Czy Szymborska jest dalej czytana, ciągle popularna?
– Tak, i właśnie jej ciągłe funkcjonowanie w literaturze i obiegu społecznym wydaje się fascynującym zjawiskiem. Uwielbiają ją Włosi – i młodzi, i starzy. Jej popularność sprawiła nawet, że zaczęto ją nazywać „la pop poetessa”. Komunikatywność tej poezji, a zarazem ukrywana trochę przez poetkę skomplikowana forma sprawiają, że Szymborska jest atrakcyjna dla naukowców i dla przeciętnych czytelników – choć kto wie, czy tacy w ogóle istnieją. W każdym razie w Polsce czyta się ją często. Na listach lektur jest dość skromnie reprezentowana, więc nie robi krzywdy, nie ma przymusu czytania i analizowania Szymborskiej. Akademicy ćwiczą na jej poezji różne teorie – badają, jak funkcjonuje model artystki nowoczesnej, analizują relację między poezją a jej wyklejankami, wykorzystują jej wiersze w analizach najnowszych teorii literackich (literatura a emocje, poezja a ekokrytyka itp.). Poeci z kolei odwołują się do niej często nie wprost, bojąc się jej wyrazistego stylu. Czytają Szymborską, ale stosują kryptocytaty, budują z nią swoje relacje. Czytelnicy szukają w tej poezji pocieszenia, ale też uważają często, że poetka wypowiada za nich towarzyszące im odczucia, słabo uchwytne językiem niepoetyckim.
Michał Rusinek przytacza w swojej książce historię o strażaku z Teksasu, który przysłał Szymborskiej list: „Pani napisała to, co ja przez całe życie myślałem, tylko nie umiałem tego wyrazić”. Jej poezja opiera się na jasnym komunikacie, jest zrozumiała, bo taki był jeden z głównych celów jej pisania – mówić jasno do czytelnika. Dlatego właśnie przez wielu czytelników jej poezja uważana jest za rodzaj odtrutki na poezję najnowszą, stawiającą w większym stopniu na gry, zacieranie jasnego przekazu, utrudnianie komunikacji. Stąd też – jak się wdaje – płynie jej włoska popularność, bo włoska poezja zdecydowanie bardziej niż polska skupiona jest na grach językowych i nie odnosi się wprost do życia.
Poezja wpływa często na życie czytelników. Jak żyć według Wisławy Szymborskiej, czego nauczyła nas poetka?
– Sądzę, że z lektury Szymborskiej każdy wyciąga własną lekcję. To jedna z takich autorek, które można czytać na różne sposoby, na wielu poziomach, i za każdym razem coś innego z jej wierszy wydobędziemy. To jest właśnie klucz do jej popularności – na przykład we Włoszech, gdzie poezja jest traktowana jako poddany rygorom, wysoki rodzaj sztuki, przeznaczony do gier językowych. Szymborska na tym tle staje się zjawiskiem odrębnym, bo wydaje się mówić wprost, że komplikacja językowa nie stanowi celu jej twórczości. Dla mnie Szymborska to poetka pustego nieba, przerzucająca cały ciężar dźwigania świata i budowania ludzkiego losu, pokazująca rozpacz, przerażenie, zagadki tego świata, wobec których człowiek jest nie dość, że mały, to jeszcze głupi. Dla innych to poetka-pocieszycielka, niosąca otuchę, zachwycająca się światem i rządzącym nim przypadkiem. Każdy z nas ma swoją Szymborską.
Fundacja imienia Wisławy Szymborskiej powstała na mocy jej testamentu w 2012 roku. Dba o jej twórczość i przyznaje zapomogi twórcom. Od 2013 roku organizuje międzynarodową nagrodę poetycką, której jest Pani sekretarzem. Kandydatów zgłaszają media, instytucje kultury, wydawnictwa, kapituła. Jakie tematy najczęściej pojawiają się w książkach konkursowych? O czym piszą twórcy? Czy miłość ciągle ich nurtuje?
– W tej dziedzinie nic chyba się nie zmienia – najwięcej pisze się o miłości, codziennej egzystencji i śmierci. Choć polska poezja szczyci się wieloma wybitnymi twórcami, to tylko kilka nazwisk oddziałuje na twórczość pisarzy nieprofesjonalnych: Halina Poświatowska ustaliła wzór pisania o miłości, ks. Twardowski to model poezji metafizycznej i kontemplacyjnej. Z kolei Tadeusz Różewicz powraca w wielu tomach jako nauczyciel poetyckiej składni, stąd wiele zgłoszeń reprodukuje jego model wiersza, choć – co szalenie ciekawe – równie często otrzymujemy tomy rymowane, pisane w duchu Asnyka. Trudno opowiedzieć w kilku słowach o tematach współczesnych poetów, ponieważ do Nagrody spływa co roku coraz więcej książek – w 2015 roku otrzymaliśmy ich 211. Autorów różni wszystko – najmłodsi mają 16–17 lat, najstarsi około 90, a ich książki z wyjątkową troską zgłaszane są przez wnuki. Otrzymujemy zgłoszenia z Polski, ale też wiele książek wydanych po polsku za granicą. Aktywna jest tu stara emigracja amerykańska, ale też młoda emigracja brytyjska. Piszą zatem autorzy o bardzo różnym doświadczeniu życiowym, wykształceniu, pochodzący z zupełnie różnych światów. Łączą ich tematy – zawiedzionego uczucia, zdrady, gorzkiej słodyczy pierwszej miłości. Różni kontekst: w niektórych tomach to uczucie dopiero co doznane, dla innych odległe wspomnienie sprzed wielu lat. Podobnie jest ze śmiercią: dla jednych dramatyczna, nagła i bolesna, związana z odejściem kogoś bliskiego, dla starszych poetów to sytuacja coraz wyraźniejsza, ostro rysująca się na horyzoncie ich doświadczenia. Powracają oczywiście także inne tematy. W wielu tomach jest nim polityka, a wiersz staje się okazją do zabrania głosu w debacie publicznej, do wyjawienia własnej opinii. Często też jest to poezja o charakterze dydaktycznym, przywołująca ważne wydarzenia historyczne. Co ciekawe, autorom często towarzyszy przekonanie, że o różnych doświadczeniach polskich z przeszłości mówi się za mało. Ich wiersze spełniają zatem funkcję magazynów pamięci, które mają przenieść w przyszłość wiedzę o historii. Poezja na każdym poziomie stanowi przecież medium pozwalające mówić o przeszłości.
Jak czytelnik ma odnaleźć się w tym gąszczu poezji?
– Nie sądzę, żeby to był gąszcz. Trzeba sobie też uświadomić, że czytelnik poezji nie ma w Polsce nic wspólnego z czytelnikiem prozy. O ile często się zdarza, że po powieści sięgają czytelnicy mniej zorientowani w nurtach i kierunkach, którzy po prostu szukają rozrywki, o tyle polska poezja cieszy się uwagą zdecydowanie bardziej wyspecjalizowanych odbiorców. Jest to do pewnego stopnia sytuacja komfortowa, gdyż poeta ma pewność, że mówi do kogoś, kto rozumie jego język, ma podobne pole skojarzeń. Z drugiej jednak strony ten zamknięty układ ma wyraźne wady: poezja publikowana jest w Polsce w niewysokich nakładach, trudno też namówić dużych wydawców do zainteresowania poezją. Książki poetyckie drukowane są w nakładach 300–500 egzemplarzy, tylko laureaci różnych nagród albo twórcy bardzo znani przebijają te liczby. Musimy pamiętać, że rynek wydawniczy dotyczący poezji, ale też sposób jej funkcjonowania w życiu literackim, jest zupełnie inny: największe domy wydawnicze w Polsce nie wydają w ogóle poezji, a najwięksi wydawcy poetyccy to WBPiCAK z Poznania oraz Biuro Literackie z Wrocławia, a zatem wydawnictwa, które nie mają do literatury stosunku marketingowego, nie licząc na wysoką sprzedaż, bardzo rzadko też wydając prozę. W Polsce zdecydowana większość prozy to przekłady z języków obcych, tymczasem w poezji tłumaczy się tylko kilkanaście tytułów rocznie na kilkaset polskich. Słabo więc znamy się na poezji obcej.
Wręczanie Nagrody to misja wskazana przez poetkę, a zatem duża odpowiedzialność. Jakie są kryteria oceny kapituły?
– Jedyne kryterium, jakie stosują jurorzy, to kryterium estetyczne: która książka jest najlepsza, najbardziej wyrazista, najbardziej dojrzała, najlepiej opracowana, jaki jest język poetycki, jego brzmienie i figury. Nagroda nie jest przyznawana za całokształt twórczości, ale za jedną książkę, liczy się też zatem kompozycja, nie tylko dobór tematów i język. Ważne są całość tomu i sposób opracowania obecnych w nim zagadnień. Werdykt to suma pracy ośmiu członków i członkiń kapituły, wypadkowa gustów, jak mówią niektórzy. Są to jednak gusta i wiedza tłumaczy, krytyków, badaczy, a zatem specjalistów, którzy literaturą zajmują się na co dzień i są w tej dziedzinie wybitnymi autorytetami. W Polsce Nagroda Szymborskiej ceniona jest za niezależność werdyktu, za odwagę wskazywania na nowe nazwiska.
Pierwsza Nagroda trafiła w ręce dwojga poetów młodych – Krystyny Dąbrowskiej i Łukasza Jarosza. Czwartą Nagrodę otrzymał poeta jeszcze młodszy – Jakub Kornhauser. Między nimi byli jednak Julia Hartwig, a więc nestorka polskiej poezji, a później – w 2015 roku – Roman Honet i Jacek Podsiadło, reprezentanci średniego pokolenia, poeci bardzo nowocześni, wyróżniający się od lat, tworzący bardzo odrębne światy. Nic ich wszystkich nie łączy i to jest chyba duża zaleta tej Nagrody, że potrafi wskazać tak kompletnie odmienne zjawiska.
Ciągle spotykamy się z określeniem, że wiersz jest zdradliwą pułapką. Czy z prozą jest łatwiej? A może to kwestia tłumaczenia?
– Każdy z tych typów literatury ma swoje pułapki. W Polsce wydaje się dzisiaj bardzo wiele tłumaczeń. W większości są to jednak przekłady literatury rozrywkowej z języka angielskiego. Ukazały się w ciągu ostatnich dwóch lat przekłady genialne – nowe wydanie Mistrza i Małgorzaty (Leokadia Anna Przebinda, Grzegorz Przebinda, Igor Przebinda), Rękopisu znalezionego w Saragossie (tłumaczyła Anna Wasilewska), pierwsze edycje Davida Fostera Wallace’a (w tłumaczeniu Jolanty Kozak), czy Lato w Baden Leonida Cypkina (w tłumaczeniu Roberta Piaseckiego) – i one właściwie udowadniają, że tłumaczenie to współtworzenie tekstu, że ten, kto tłumaczy, musi pisać tekst na nowo w swoim języku. Żyję z tłumaczem od jakichś 15 lat i wiem, że to nie jest łatwy chleb, w tej pracy nie da się oszukać, nadgonić, czegoś ukryć. Przekład jest dla tłumacza sprawdzianem wszystkich jego kompetencji, ciągle wystawia na próbę jego czujność, kreatywność, poprawność językową, słuch. Podobnie jednak bezlitosna jest proza – zwłaszcza gdy wydawcy narzucają autorom dwuletni rytm publikacji. Nie ma czasu wtedy na czekanie na wenę, gonią terminy, krytycy ostrzą sobie noże… Wiem, że to będzie brzmiało odpychająco, ale zawsze wydawało mi się, że sama miłość do literatury i przekonanie, że ma się coś ważnego do powiedzenia, nie wystarczą, by pisać. Trzeba jeszcze mieć warsztat, uczyć się ciągle, czytać innych, podpatrywać cudzy warsztat i poprawiać swój. Tymczasem często prowadzę zajęcia z pisania albo oceniam czyjąś twórczość i widzę, że rośnie grupa osób deklarujących, że nie czytają w ogóle innych książek, żeby sobie nie zepsuć stylu. Na warsztatach poetyckich w ubiegłym roku usłyszałam, że przecież van Gogh i Nikifor nie skończyli żadnych studiów… Zgadzam się, że do pisania nie trzeba mieć sformalizowanego wykształcenia, z polonistów zresztą nie wyrastają wcale najlepsi pisarze. Trzeba mieć jednak twardy tyłek, myśleć, o tym, co się pisze, pracować nad kompozycją, techniką. Literatura to nie jest Facebook, gdzie każdy może napisać, co mu ślina na język przyniesie. Wzorem tutaj może być raczej Wisława Szymborska, która w równym stopniu używała długopisu do pisania wierszy, jak i kosza na śmieci, do którego trafiały te teksty, z których nie była zadowolona, oraz Ryszard Krynicki, powtarzający, że bardziej obawia się momentów, gdy pisze mu się zbyt łatwo, niż długich okresów milczenia.
Czy to prawda, że w Polsce spada ciągle czytelnictwo?
– Obawiam się, że tak. Potwierdzają to badania prowadzone w kolejnych latach przez Bibliotekę Narodową, w których coraz mniej osób deklaruje, że sięga choćby po jedną książkę w ciągu całego roku. W ostatnich latach poziom czytelnictwa spadł do 37%, co oznacza, że 63% nie interesuje się w ogóle czytaniem, i to nie tylko literatury pięknej, ale też literatury fachowej, podręczników, słowników, książek potrzebnych do pracy czy na studia. Nie stajemy się społeczeństwem półanalfabetów, już nim jesteśmy. Dlatego wciąż podejmuje się w Polsce kolejne akcje promujące czytelnictwo, traktowane priorytetowo w programach dotacyjnych ministerstwa kultury. Różne instytucje próbują pokazać, że książka nie jest nudna, że czytanie może być czynnością atrakcyjną, modną. Kłopot polega jednak na tym, że dość trudno zachęcić do czytania ludzi, którzy nigdy po książkę nie sięgają. Jednocześnie coraz więcej działań marketingowych odbywa się pod szczytnym hasłem promocji literatury – obecnie nie tylko wydawcy sprzedają w ten sposób kolejne książki, ale dokonuje się stopniowe urynkowienie takich dziedzin czy instytucji życia kulturalnego, które do tej pory były od wydawnictw niezależne. Z niepokojem obserwujemy, że spotkania autorskie zmieniają się stopniowo w spotkania promocyjne, że o literaturze można mówić wyłącznie pozytywnie (bo mamy wszak zachęcić czytelników), że rolę krytyki literackiej orientuje się teraz wyłącznie wobec rynku wydawniczego i wymaga od krytyka, by chwalił, reklamował i zachęcał. Wydaje się, że znaleźliśmy się w pewnego rodzaju klinczu – dopóki nie będzie czytelników, nie będzie możliwa bogata i złożona dyskusja o książkach, ale bez tej dyskusji nie zdobędziemy czytelników, bo ludzie zobojętnieją na gromkie reklamowe hasła używane wciąż w promocji literatury.
Jest Pani autorką bloga Książki na ostro. Prowadzenie bloga jest modne. Czy pisze Pani dla krytyków, czy dla „pożeraczy książek”, czy po to, by zachęcać do czytania?
– Prowadzenie bloga jest nie tylko modne, ale i satysfakcjonujące finansowo. Nie dotyczy to jednak blogów krytycznych – w kraju, w którym nikt nie czyta, a wszyscy piszą, to blogerzy są czytelnikami blogów o książkach. Umówmy się, że czytanie o literaturze to pasja mało popularna, bo mało kto ma czas na to, by czytać książki, ale i jeszcze czytać o książkach. Mam zatem świadomość, że piszę do wąskiego grona pasjonatów – krytyków i „pożeraczy książek”, często są to zresztą ci sami ludzie. Nie chcę nikogo zachęcać co czytania – ktoś, kto nie czyta, nigdy w ogóle na mój blog nie trafi. Zupełnie inaczej wyobrażam sobie mój blog: on służy raczej temu, by wskazać czytelnikowi, co jest wartościowe, a co zaśmieca rynek książki. Przekłuć różne wydmuszki, pokazać pustkę wielu haseł reklamowych, rozdźwięk między pochwałami na okładce i smutną, rozczarowującą zawartością książki. Równie często piszę o tym, co warto czytać, jak i przestrzegam przed tym, po co lepiej nie sięgać, żeby nie marnować czasu. Żyjemy za krótko, żeby czytać złe książki.
Artykuł ukazał się w piśmie Polonika nr 258, styczeń/luty 2017 r.